6.09.
Rano to pojęcie względne. Miałyśmy wyjść wcześnie z dziewczynami na miasto, bo one je znają(Elena była tu na Erazmusie), a wstałyśmy dopiero o 11. Udało nam się wyjść dopiero około 13. Nie był to za dobry pomysł, bo słonce było wysoko i ciężko się przez to chodziło. Jednak Hiszpanie nie wymyślili siesty bez powodu. Wysiadłyśmy na stacji Xativa. Tuż obok niej mieści się stacja kolejowa i arena, na której odbywają się walki byków. Teraz należy to do rzadkości-w Walencji może 3-5 razy w roku. Chciałam specjalnie jechać na corrida de torros w Madrycie, która odbywa się w każdą niedzielę, ale przez pomyłkę zamówiłam dziś bilet do Porto i wylatuję przed walką. Najwyraźniej tak miało być. Może i dobrze… Zaczęłyśmy się szwędać uliczkami, ja oczywiście najchętniej zobaczyłabym każdą atrakcję turystyczną jedną po drugiej, ale głupio mi było z dziewczynami tak latać, bo w końcu one tu już były. Poprosiłam, więc o pokazanie mi kilku głównych rzeczy. Idąc w kierunku Plaza de la Reina zdałam sobie sprawę, że może nie mam co narzekać. Walencja jest piękna sama w sobie, zachwycały mnie każde budyneczki w tym historycznym centrum miasta. Moim oczom ukazała się piękna katedra, jedna z głównych atrakcji miasta. Wrażenie robi zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Na Plaza de la Virgen bardzo spodobała mi się Fontana stojąca na jego środku. Poza tym miałam okazję się przekonać, że katedra z drugiej strony również prezentuje się imponująco. Weszłyśmy w jakiś zaułek, żeby troszkę posiedzieć w cieniu. Miałam okazję dowiedzieć się więcej o dziewczynach. Ku memu zaskoczeniu okazało się, że wbrew pozorom nie są moimi rówieśnicami a mają 27 lat. Obie były na Erazmusie, jedna w Hiszpanii, druga we Włoszech. Elena dodatkowo mieszkała w Portugalii podczas półrocznego wolontariatu. Byłyśmy już troszkę zmęczone chodzeniem i słońcem, więc zaproponowałam, żebyśmy spędziły jeszcze tylko trochę czasu w mieście, a potem poszły na plaże! Na szczęście dziewczynom ten pomysł też przypadł do gustu. Poszłyśmy zobaczyć Torres de Serranos, jedną z pozostałych wieży miasta. W drodze powrotnej miałam okazję zrobić zdjęcie wielu graffiti. Street art w Walencji chyba spodobał mi się bardziej niż w Barcelonie. Później zupełnym przypadkiem znalazłyśmy się przy Mercado Central. Niestety ten główny bazar mogłyśmy podziwiać tylko z zewnątrz, bo był już zamknięty. Za to znalazłam miejsce, w którym nie rezygnując ze swojego oszczędzania mogłam kupić paella valenciana- lokalną potrawę. Paella to danie z ryżu przygotowane na specjalnej patelni, najczęściej z owocami może. Walencja słynie jednak z innej odmiany-z królikiem, wieprzowiną i ślimakami. Ponieważ kupowałam to w barze na wynos , gdzie płaci się za duże pudełeczko 4 euro i możesz wziąć co chcesz, to poprosiłam o pealla z see foodem oraz o arkoz negro. Nie wiedziałam co to jest, ale podobał mi się ciemnogranatowy kolor ryżu. Później dowiedziałam się od Joana, że osiągany jest on poprzez dodanie do potrawy tinta de cala mar-atramentu ośmiornicy!! Jakby to nie brzmiało, muszę przyznać, że było bardzo smaczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz