niedziela, 11 września 2011

Pierwszy dzień w Walencji


5.09.
Nie ma to jak poznawanie kraju przez okno autobusu! Przede wszystkim podobają mi się sady pomarańczy. W Walencji miałam lekkie problemy  ze startem. Koniecznie chciałam znaleźć mapę, żeby czuć się bezpieczniej, ale na dworcu autobusowym jej nie było. Spotkałam nawet na drodze do metra uroczą amerykankę. Wyraz urocza pasuje do niej jak ulał. Malutka, piskliwa i baaaardzo pomocna! Znalazłam mi mapę, ale płatną, a ja jako studentka nie zamierzam za takie rzeczy płacić. Od razu zdałam sobie sprawę, że wcale nie potrzebuje mapy. Mam w końcu na kartce zapisane krok po kroku jak trafić do Joana. Moja decyzja co do nie kupowania jej okazała się trafna, bo na metrze, dostałam nie tylko rozkład linii, ale i małą mapkę. Korzystałam z metra już w różnych miejscach, ale to w Walencji z początku mnie przerosło. Linie nie tylko się krzyżują, ale i nakładają na siebie. Z jednej platformy odjeżdżają pociągi na zmianę z różnych kierunków. Na szczęście jak zwykle pomógł mi mój urok osobisty i bierna znajomość hiszpańskiego. Tak! Doszłam do tego, że jak na początku powiem, że yo no hablo espanol, to później ludzie starają się używać na tyle prostego języka, że ja wszystko rozumiem, ale nie mogę im odpowiedzieć. Nie licząc radosnego si i mojego uśmiechu. I tak Przechodziłam pod opiekę kolejnych pasażerów, którzy czuli się odpowiedzialni za mnie, a np. musieli zmienić wagon. Zawsze znalazł się ktoś, kto dalej ze mną jechał. I takim o to sposobem wysiadłam na przystanku tramwajowym Mediterrani. Telefon do Joana, ze już jestem i mogę być już w domu. Okazało się jednak, że jest jeszcze w pracy i muszę na niego poczekać 3 godziny. Z początku pomyślałam, że pojadę coś pozwiedzać, ale po chwili patrzenia na mapkę połączeń zdałam sobie sprawę, że nie dam rady tego rozgryźć. Za to zauważyłam, że mieszkać będę przy porcie! W takim razie idę na wschód-tam musi być jakaś cywilizacja:P I tak podreptałam do przepięknej plaży. Cel:znaleźć miejsce bez ludzi, żeby nie martwić się o bagaż. Po chwili dojrzałam małą chatkę, w której cieniu siedziała rodzina z dziećmi. Na jej podeście, w cieniu położyłam bagaże, wyjęłam ręcznik, który był jeszcze mokry po dzisiejszym prysznicu i wygodnie się rozłożyłam. Zdjęłam spodnie, głowa na plecak, nogi na słońce, laptopik na brzuszku-żyć nie umierać.  Nie może być lepiej? Otóż może! Słuchając muzyki zauważyłam, że złapałam Internet! Internet na plaży-nawet mi się to nie śniło. Miałam więc okazję, żeby troszkę pogadać ze znajomymi. Atmosfera zaczęła się zmieniać, kiedy na rowerze przyjechał pewien dziadek. Byłam wtedy już sama, on usiadł może jakieś 15m ode mnie. Leżąc tylko zauważałam, jak sukcesywnie przysiada się coraz bliżej i bliżej Próbował do mnie zagadywać, więc myślałam, że da sobie spokój jak zorientuje się, że nie znam hiszpańskiego. Nie! Nie dość, że cały czas czułam na sobie jego wzrok, to ostatecznie usiadł tak blisko, że stykaliśmy się nogami. Najchętniej bym uciekała, ale miałam ze sobą sporo rzeczy i byłam sama. Doszłam do wniosku, że póki nic się nie dzieje strasznego, to lepiej go ignorować niż interweniować. W pewnym momencie zaczął strząsać piasek z mojej łydki. Tego było już za wiele! Po angielsku powiedziałam spokojnie, żeby mnie nie dotykał. Wyjęłam telefon, żeby sprawdzić, która jest godzina i udać, że niby czas już na mnie. Zaczęłam się pakować, a gdy chciałam wstać on spróbował mnie objąć i wydawało mi się też, że pocałować. Ho, ho, ho, widzę, że latynoski temperament trzyma się nawet takiego staruszka. Po moim kilkukrotnym no, no, i ubieniu się, staruszek wsiadł na rower i odjechał. Gdy upewniłam się, że już go nie ma i pojawiła się też para Włochów, znów rozsiadłam się. Tym razem czekałam już na wiadomość od Joana, kiedy mogę się pojawić.
Joan… Wydawał się już fajny po tym co napisali na swoim profilu, a gdy go poznałam, od razu go polubiłam! Jak na Hiszpana mówi świetnie po angielsku. A jego mieszkanie?! Genialne! Duże, urządzone w świetnym stylu. Usiedliśmy sobie przy balkonie i poprosiłam go, żeby pokazał mi na mapie, co warto według niego zobaczyć w Walencji. Nawet podczas tego świetnie się razem bawiliśmy. One jest pełen energii i bardzo zabawny. Może dlatego, że między innymi  jest aktorem, a kiedyś nawet klaunem. Z resztą czego on nie robi! Prowadzi kurs z sztuk audiowizualnych, kręci filmy, działa w fundacjach, prowadzi audycję w radiu, ma swoją własną sekcję w lokalnym komiksie i….walczy z rządem! Jeśli chodzi o to ostatnie, to uwielbiam go słuchać, bo mówi o tym z taką pasją. Brał udział w demonstracjach M15, a teraz w Walencji należy do komitetu, którego celem jest uniemożliwieniu wyburzenia zabytkowej dzielnicy rybackiej, w celu stworzenia tam autostrady. Opowiedział mi nawet o wojnie sąsiedzkiej związanej z tym planem. Ludzie wywieszają na swoich balkonach plakaty popierające lub negujące ten pomysł.
Po szybkim prysznicu przyszedł czas na pierwsze zwiedzanie. Joan zgodził się mi towarzyszyć. Na początku przeszliśmy się przez port. Szliśmy ulicami, którymi wiedzie tor formuły 1.  Po ok. 20 minutach doszliśmy do miejsca, z którego powodu o Walencji mówi się, to miast w którym przeszłość brata się z przyszłością. Moim  oczom ukazało się City of arts and sciences. Jest to kompleks 6 gigantycznych, nowoczesnych budowli, w których np. odbywa się festiwal komputerów, jest też oceanarium itp. Widok jest nieziemski! Chodziliśmy sobie pomiędzy nimi rozmawiając, a Joan od czasu do czasu robił mi zdjęcia. Udało mi się nawet załapać na fotkę  kobietami ubranymi w ludowe suknie. Później przeszliśmy się parkami, które wypełniają byłe koryto rzeki. Została ona przeniesiona po stratach jakie wywołała powódź kilkadziesiąt lat temu.  Zapomniałam, że Joan kupił mi też po drodze horchata- słodkie mleko zrobione z chufa(nazwałabym to rodzajem fasolek).  Ale wracając do spaceru, byliśmy nim już troszkę zmęczenie, więc podjechaliśmy autobusem do knajpki, która jest na obszarze tej dzielnicy, którą rząd chce zmienić w autostradę. Było już późno, więc sporo osób siedziało na ulicy przy stolikach. Usiedliśmy w środku przy barze. Zamówiliśmy wino i posiłek, którego nazwy nie pamiętam. Był to ryż, z kaszanką, i warzywami serwowany w upieczonej dyni(calabaza). Pyszności! Po drodze do domu Joan zabrał mnie do tej starej dzielnicy. Budyneczki mimo, że niezadbane(zgadnijmy dlaczego?) były urokliwe. Mijaliśmy cygan grających flamenco. W momencie kiedy dotarliśmy do domu, przyjechały też kolejne osoby na noc. Elena i Patricia to dwie, sympatyczne dziewczyny z Niemiec. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz