czwartek, 15 września 2011

Granada w pigułce



09.09.
Poranek zaczął się od niespodzianki. "Śpiąc" na podłodze przestraszyłam się czarnej bestii ocierającej o mój śpiwór. Okazało się , że współlokatorka Roberta ma dużego psa. Ona sama jest hipiską w dredach, bez stanika i wiecznie waletującym u niej chłopakiem. Zaproponowała mi, że następnej nocy może pożyczyć mi materac. Kurcze szkoda, że nie udało się Robertowi z nią dogadać wczoraj... Co do dogadywania się z nią i jej chłopakiem, to  nie mówią po angielsku. Dla mnie nie stanowi to żadnej przeszkoda. W takim wypadku uskuteczniam rozmowy z tłumaczem google. W ten właśnie sposób poprosiłam, żeby podeszli ze mną do placu Einstaina, żeby łatwiej mi było się orientować z mapą. Muszę powiedzieć, że nawet po drodze świetnie nam się gadało mimo bariery językowej. Najwyraźniej w komunikowaniu się chodzi o chęci, a nie umiejętności.
Kiedy doprowadzili mnie do placu, nie miałam już żadnych problemów z poruszaniem się po mieście. Z łatwością doszłam więc do katedry, którą mogłam podziwiać tylko z zewnątrz. Później chodziłam po prostu po wąskich uliczkach i skąpanych w blasku słońca placykach. Zatrzymywałam się tylko co jakiś czas podchodząc bliżej do małych straganików, żeby przyjrzeć się czemuś z bliska. Granada faktycznie jest najtańszym miastem w Hiszpanii! ceny dla turystów są tu o wiele niższe,niż w Barcelonie i Valencji. Znalazłam również biuro informacji turystycznej. Chciałam mieć swoją własną mapę oraz dowiedzieć się czy jest szansa jeszcze kupić bilety do Alhambry-głównej atrakcji miasta. Nie myślałam wcześniej, że mogą z tym być jakieś problemy, ale okazało się, że wejścia są limitowane. Niestety nie mieli tam informacji co do ilości biletów na dziś, czekała mnie więc wspinaczka pod górę z możliwością, że nic nie zobaczę. No i niestety wykrakałam, biletów już nie było... Musiałam coś wymyśleć, bo nie uśmiechał mi się pomysł, żebym zostawała na cały jutrzejszy dzień również w Granadzie, bo chciałam zobaczyć też coś w Madrycie przed moim lotem. Po długich konsultacjach z babeczką w informacji, doszłam do wniosku, że teraz zobaczę tę część, która jest za darmo, czyli jakieś 3 budynki; zrezygnuję ze zwiedzania ogrodów i wykupię nocny bilet na zwiedzanie głównego kompleksu pałacowego.
 Dzięki temu mogłam teraz znaleźć czas na spotkanie z Robertem, który obiecał, ze może mnie zabrać na taras widokowy. Przedtem pokazał mi parę kościołów, zwiedziłam też jeden zakon, który zrobił na mnie duże wrażenie, zwłaszcza ołtarz i freski w kaplicy do niego należącej. Miałam też sporo radości chodząc po sadku pomarańczy, dziwiło mnie, że nikt ich nie je, mimo, że są na wyciągnięcie ręki. Zanim zaczęliśmy się wdrapywać na wzgórze, którego mieliśmy podziwiać widoki, potrzebowaliśmy zastrzyku energii. Poszliśmy więc na piwo i tapas. Dla mnie tapas znaczy wszystko i nic. Są to przekąski, które akurat w Granadzie dostaje się za darmo do alkoholu, a w innych miejscach należy za nie zapłacić. Może to być jamon sarrano(kanapka z bagietką i cienko pokrojonym kawałkiem wędzonego mięsa, które  w całości jest bardzo drogie ok. 160 euro a nogę), ale mogą to też być oliwki. W tym przypadku dostaliśmy tortille w bułce i oliwki. Najedzeni i po ugaszeniu pragnienia, przeszliśmy przez dawną bramę miasta i zaczęliśmy wchodzić pod górę. Widok ze szczytu był nieziemski. Ta dzielnica ma też swój własny klimat, bo mieszkają tu głównie cyganie. Mimo, ze był piątek to w jednej z knajpek widziałam wesele. A może to nie było wesele, tylko ludzie byli tak ubrani z innego powodu. Nie, to musiało mieć coś wspólnego z weselem, bo widziałam pannę młodą ubraną na biało. Miałam też dużo szczęścia, bo cyganie grali też flamenco, a przechodnie tańczyli do muzyki.
Zaszliśmy też na chwilę do mieszkania Roberta, żeby pożegnać francuzów, których też gościł. Później poszliśmy na kolejny tapas, tyle, ze tym razem zamówiliśmy wino z fantą(?!). Tapasem tym razem było pieczone mięsko z frytkami. Jak na razie ja płacę za wszystko, w ten sposób mogę się odwdzięczyć za miejsce do spania, bo przecież nie dam Polakowi polskiej wódki, bo to się mija z celem. Zostawiłam Roberta, sama udałam się znów do Alhambry na nocne zwiedzanie, które zaczynało się o 22:30. Późna pora była dla mnie chyba jedyną atrakcją, bo pałac w ogóle mi się nie podobał. Wydaje mi się, że opatrzyłam się już na ten tym architektury arabskiej w Indiach, zwiedzając meczety i fortece.
Było już późno i zimno. Tak! Zimno! Też mnie to zaskoczyło, ale co zrobić. Spotkałam się z Robertem na place Nueve. Okazało się, że umówił się przez couchsurfing z jakimiś polakami i że razem gdzieś wyjdziemy. Przyznam, że marzyłam już o łóżku, ale jak trzeba, to trzeba. Zanim przyszli poszliśmy na sangria i jak łatwo zgadnąć-tapas. Ten najbardziej typowy trunek dla Hiszpanii, to wino z owocami i sokiem/wodą gazowaną. Tapas był naprawdę wypaśny. Duża porcja ręcznie robionych frytek, z genialnymi sosami, a do tego tosty z szynką i serem.  W tej knajpce znaleźli nas też ludzie z Polski. Czwórka podróżujących ze sobą studentów. Razem poszliśmy już na ostatniego tapasa, bo Robert powiedział, że jest to kultowe miejsce. Faktycznie musi być znane, bo nie dość, ze był tłok, to dookoła lady, na ziemi był syf-co tu oznacza, że smacznie serwuje restauracja. Zamówiliśmy jakiś lokalny specyfik-mieszankę różnych win(w ogóle mi nie smakowało) a tapasem okazało się po prostu jamon sarrano. Kiedy zaczęłam się kłócić z Asią, co do akceptacji różnic kulturowych, zrozumiałam, że jest już dla mnie za późno i potrzebuję łóżka. Roberta nie trzeba było namawiać, żebyśmy poszli. Zmęczona po tapasingu(tak to nazwałam analogicznie do clubingu, bo też ciągle zmienialiśmy miejsca) zasnęłam bez problemu. Tym razem mogłam spać na sofie, bo była już wolna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz