niedziela, 28 kwietnia 2013

Pekińskie smaczki


Różnica czasowa daje w kość. Ledwo co zwlokłam się z łóżka, a było to około 12. Jednak i tak było to wcześnie w porównaniu pozostałych osób w pokoju, a był to chrąpiacy staruszek i ciągle wtulona w siebie para oraz znikająca ona.
Żeby się rozruszać zaliczyłam wyprawę do banku, żeby wymienić dolary. Zaskoczyły mnie 2 rzeczy. Pierwsza, obok okienka, w którym byłam obsługiwana, znajdował się panel że zdjęciem kasjerki, który służył do jej oceny oraz wyswietlał jej punktacje. Dałam jej 'satysfakcjonujący' żeby podnieść jej troszkę (samo)ocenę. Druga kwestia było to, że przy baniaku z wodą zamiast plastikowych kubeczkow, były papierowe woreczki, które trzeba było nadmuchać przed użyciem.
Pierwszym wyzwaniem okazało się metro. Na początku zdziwiło mnie, że ochrona chce przeskanować mój plecak, ale okazało się, że to normą dotyczącą wszystkich. Później zakup biletu, w planie chciałam kupić kartę do doładowywania, ale kobieta z okienka nie mówiła po angielsku, nikt w kolejce również, więc pomocy nie było gdzie szukać, stąd mam zapas biletów jednorazowych(jeden kosztuje 2RNB, czyli około złotówki). Teraz tylko zostało mi porównywanie chińskich znaczków nazw stacji, z tymi na mapie. Sukces! Trafiłam na miejsce za pierwszym razem:) Na początku z poznaną na przystanku studentką wybrałam się do cechy związanego z kaligrafią. Był mi akurat po drodze do Zakazanego Miasta, które jest prawdopodobnie główną atrakcją w Pekinie. Wyrobienie legitymacji ISIC na coś się przydało, bo zamiast płacić 60 za wejście, dałam 20. Przy kasach pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że za 40RNB można było dostać polski audio guid. Ja jednak zdałam się na mój niezastąpiony przewodnik z wiedzy i życia. Z jego pomocą zwiedzałam kolejne pawilony, odczytywałam symbolikę smoków, feniksów i innych figur, które miały poprawić cesarzom feng szui w tym miejscu.
Później udałam się na spacer wzdłuż fosy otaczającej ten cesarski kompleks. Po drodze przyglądałam się ludziom. Podglądałam ich podczas łowienia ryb, randek, snu. Miałam też okazję spróbować tu popularnej ulicznej przekąski, czyli owoców w karmelu serwowanych na patyku. Trafiły mi się śliwki i coś co pierwszy raz na oczy widziałam i do tej pory nie mam pojęcia co to było, a w smaku też mi niczego nie przypominało.
Później udałam się na płac Tain'an Men. Czekając na zmianę warty przy fladze państwowej miałam wrażenie, że jestem główną atrakcją turystyczną. Kilka osób prosiło mnie o możliwość zdjęcia z nimi, co niektórzy nawet płacili. Szkoda tylko, że nie mi, a profesjonalnym fotografom, którzy ich fotografowali że mną. Po mało widowiskowej zmianie warty przyglądałam się informacjom o wspaniałym kraju, jakim są Chiny, wyswietlanym na dwóch GIGANTYCZNYCH telebimach ustawionych na placu. Zastanawiam się, czy to całoroczna indoktrynacja, czy tylko z okazji zbliżającego się święta pracy. Przy placu znajduje się również siedzibą Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. Jest ich najwyraźniej mnóstwo, bo budynek jest przeogromny!
Mauzoleum Mao było już zamknięte, więc zrobię do niego podejście drugie innego dnia. Popodziwiałam jeszcze tylko Bramę Qian Men i Wieżę Łucznicza i padnięta postanowiłam wrócić do domu.
Okazało się jednak, że to nie takie proste. Zgubiłam się w huntongach(nawa dawnych, wąskich uliczek) i im bardziej pytałam o drogę, tym bardziej się gubiłam, bo uzyskiwałam sprzeczne informacje. W końcu znalazłam kogoś kto mówił po angielsku. Pisze kogoś, bo do tej pory nie jestem pewną czy to była kobieta, czy mężczyzna. Zostałam odprowadzona pod sam hostel. Miło mnie w nim przywitano, bo darmowym sushi:) To jednak nie była jedyna niespodzianka jaką czekała mnie po powrocie. Kiedy weszłam do pokoju okazało się, że mamy nowych podróżnych, a są nimi trzej przystojny 26-latkowie z Urugwaju. MNIAM. Dowiedziałam się, że właśnie skończyli studia i w ich kraju jest tradycją, że wtedy ludzie jadą w podróż dookoła świata. Zbierali na to pieniądze między innymi organizując loterię. Zwiedzili już wiele miejsc np. Australię, Nową Zelandię, czy Singapur, a planują też przyjechać do Warszawy :D Jesteśmy umówieni na miejscu.
Kiedy myślałam, że padnięta położę się do łóżka, to skontaktował się że mną mój znajomy Rocker. Umówiliśmy się na spotkanie. Strasznie się cieszę, że po latach się spotkaliśmy, ale trochę też w to nie mogłam uwierzyć. Zabrał mnie do bardzo fajnej knajpki. Zadbał też o to bym moja pierwsza próba chińskiej kuchni była wyjątkową i zamówił mnóstwo jedzenia(upewniając się czy nie jestem na nic uczulona). Zaczęliśmy od gotowanych babusów. Później na stole pojawił się kurczak w wymyślnym sosie z pieczonymi orzeszkami ziemnymi, po nim dodano(dodano to lepsze określenie niż podano, bo w Chinach je się wszystko równocześnie, Rocker twierdzi, że to podkreśla swobodę jaką sobie cenią Chińczycy) płonące łodygi kwiatu lotosu w ostrych przyprawach. To jeszcze nie koniec:P Jedliśmy jeszcze Mapo Tofu i tradycyjną leguminę z ryżowymi kulkami. Poza deserem wszystko było obłędnie smaczne! Zapomniałam dodać, że tu wszystko je się że wspólnego talerza. Ma to podkreślać wspólnotę że współbiesiadnikami. Nikt też się nie przejmuje jedzeniem z pełnymi ustami, czy wypadającym jedzeniem. To chyba ta swoboda, o której mówił Rocker.
Byłam już zmęczona, więc tylko ustaliliśmy wspólne plany i zakończyliśmy wieczór.

1 komentarz:

  1. Pozdrowienia z Tajlandii!!! My też się zmagamy ze zmiana czasu, temperatury i głośna klima nie pomagają. Dagmara i Tomek P.S. Nie wiem po co Ci te wszystkie muzea w Pekinie skoro tyle ich już pozwiedzalas w Dubaju...;D

    OdpowiedzUsuń