niedziela, 12 maja 2013

Miało być leniwie i wyszła Świątynia Nieba


Gdy mnie obudzono to moje skarpetki leżały na podłodze, a mi mimo wstydu nie chciało się po nie zejść z tak wysoka. Teraz zrozumiałam, dlaczego za każdym razem, konduktor zabiera mój bilet i daje plastikową kartę, a przed przyjazdem zamienia z powrotem. Dzięki temu mam zapewnioną pobudkę. Klawo, już się nie będę tym więcej martwić.
Dawno nie czułam się w Chinach tak pewnie po opuszczeniu stacji, jak teraz. W Pekin weszłam jak w swoje miasto, przecież już nieźle go znam. Dotarłam do swojego hostelu(oczywiście tego co wcześniej, bo nie zmienia się miejscówki, skoro się sprawdziła) i po prysznicu miałam zamiar poleniuchować. Gdy tylko położyłam się do łóżka, do pokoju został wprowadzony nowy mieszkaniec. Był to nikt inny, jak poznany wcześniej Amerykanin, który robi dokument o Korei Północnej i Południowej.  Dziś właśnie wrócił z północy. Był padnięty, ale mimo to trochę mi opowiedział jak było. Pokazał mi też propagandowe pocztówki ukazujące pokonanie USA oraz różne wycinki z gazet. To zupełnie inny świat.
Jakoś mi nie wychodziło leniuchowanie, gdy w pokoju był też David, więc jednak postanowiłam się czymś zająć.  na początku poszłam coś przekąsić w zaprzyjaźnionej knajpce. Zdziwili się, że zobaczyli mnie po około tygodniu nieobecności. Poprosiłam o daj dzo, czyli zapakowanie resztek mi na wynos. Zapowiada się więc równie smaczna kolacja. Z pełnym żołądkiem naszła mnie ochota, żeby jeszcze gdzieś pojechać. Przed wyjazdem myślałam, że w najgorszym wypadku cały pobyt spędzę w Pekinie, a w najlepszym zobaczę jeszcze Szanghaj i Xian. Tymczasem zrealizowałam więcej niż planowane maksimum, bo byłam jeszcze w dwóch mniejszych miejscowościach. A jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc zdecydowałam się kupić bilety do Datong. Miejscowość sama w sobie nie ma dużo do zaoferowania, ale jest świetna baza wypadową w ciekawe miejsca. Co więcej postanowiłam zrobić to w starym, dobrym stylu, czyli wyjechać w nocy, być wcześnie rano, jeden nocleg i powrót nocnym. Tyle, że w tym wypadku oznacza to wyjazd o 24 i bycie na miejscu o 5, a w hostelach check in jest dopiero o 14. Powrót zapowiada się tak samo. Mam nadzieję, że znajdę w sobie siły na takie tempo.
Apetyt na słodkie lenistwo przeszedł mi już całkowicie. Kupiłam więc ananasa i wybrałam się zobaczyć Świątynię Nieba.
Gdy wyszłam z metra okazało się, że obok mojego celu wyprawy znajduje się inna świątynia, tylko że wielkich, tanich zakupów.  Słyszałam już o tym miejscu, ale nie wiedziałam gdzie jest. Postanowiłam wrócić tam później, gdy będę mieć więcej czasu.
Znalazłam w końcu wejście do parku, w którym znajdowała się Świątynia Nieba. Przeczulona po wizycie w pagodzie dopytałam się co jest wliczone w bilet. Okazało się, że wejście do parku to jedno, a zwiedzanie poszczególnych budynków to jeszcze inna kwestia. Tyle, że tym razem jako studentka zapłaciłam za łączony bilet 28 RNB. Po wejściu, aż nie wiedziałam gdzie się udać! Teren parku był olbrzymi, mnóstwo alejek i obiektów przykuwających uwagę. Na początku przeszłam się Długim Korytarzem(długa, zygzakowata altanka?). Urzekło mnie fakt, że starzy Chińczycy są bardzo aktywni i pełni życia. Wzdłuż całego korytarza siedzieli oni na barierce i grali że znajomymi w karty lub chińskie szachy, a w jednym z rogów większą grupa śpiewała na głosy. Idąc dalej trafiłam na druga kontrolę biletów, a po jej minięciu moim oczom ukazała się Świątynia Modłów o Dobry Urodzaj. Kolorowy, okrągły budynek miał coś w sobie. Był równie pstrokaty wewnątrz, jak na zewnątrz. W środku podtrzymywały go złote smocze kolumny. Później przeszłam się Czerwonym Mostem(który nie jest ani czerwony, ani nie jest mostem) do Świątyni Sklepienia otoczonej Ścianą Szeptów. Nazwa ta wzięła się od tego, że kształt tej ściany i materiał z jakiego jest zrobiona powoduje, że osoby stojące daleko od siebie mogą usłyszeć nawzajem. Byłam już zmęczona, więc postanowiłam zobaczyć jeszcze tylko Ołtarz Nieba. Okazało się, że jest najmniej spektakularny. Trudno, czas na mnie. I tu się zaczęły schody, bo nie za bardzo miałam pomysł, jak się stamtąd wydostać. Szukając wyjścia natrafiłam między innymi na drzewa, które miały od 400 do 800(!) lat, widziałam też Kosmiczne Kamienia, a gdy znowu zobaczyłam Długi Korytarz to już wiedziałam, gdzie jestem. Usiadłam tam na chwilę by odpocząć. Wybrałam sobie miejsce dobre do obserwacji, jak i do słuchania śpiewu. To niesamowite, że Ci staruszkowie podzielili się nawet na głosy i wybrali wśród siebie dyrygenta. A ich głosy były wciąż silne. Gdy skończyli piosenkę odruchowo zaczęłam bić brawo. Chyba nikt tu tak nie reaguje, bo aż się odwrócili i zaczęli na mnie patrzeć, a siedzący obok chłopcy skończyli robić im zdjęcia, a zaczęli mi. Przez to, że byłam w dobrym humorze, to nawet zgodziłam się na pozowanie, co już zwykłam odmawiać. Jeden z chłopaków wsadził mi na głowę swój kapelusz, a po zdjęciach powiedział, że jest mój. Hmm, czyżby to była ta zapłata, o której tyle żartowałam ze znajomymi? Kolejna pieśń dobiegła końca, kolejne moje brawa i okrzyk sie sie (dziękujemy) że strony śpiewających.
Gdy wróciłam w swoje rejony poszłam kupić sobie jakiś owoc. Wybrałam coś co nie było mi znane, a Chińczycy twierdzą, że to mango. Trudno mi w to uwierzyć, bo było żółte i wielkości naszych śliwek. Może to jakaś nieznana mi odmiana? W drodze powrotnej nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Na rowerze przede mną jechał blondyn, którego poznałam w autobusie w Xian. Ale ten świat mały! Co więcej po krótkiej rozmowie okazało się, że jest wlaścicielem szkoły językowej, która mieści się niedaleko mojego hostelu. Widziałam to miejsce parę razy i nawet chciałam wejść, ale nie wiedziałam czy mogę. No to teraz zostałam oprowadzona przez właściciela.
Przed hostelem odkryłam, że budka, która codziennie mijam jest ichniejszą piekarnia. Kupiłam sobie bułkę nadziewaną figami. Mniam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz