wtorek, 30 kwietnia 2013

Wielki mur i inne wielkie sprawy


Pobudka 7 30. Ja i dwie pary wynajeliśmy kierowcę i angolojęzycznego przewodnika na dzisiejszy dzień. W Pierwszej kolejności odwiedziliśmy miejsce, w którym robi się z nefrytu(?) różne figury i bliżuterię. Niebywałe, z jaką precyzją wykonane są te przedmioty. Największe wrażenie zrobiła na mnie kula z mniejszymi kulami w środku. Została ona zrobiona z jednego bloku skalnego, więc ktoś musiał się napracować, by wyrzeźbic jej wnętrze. Symbolizuje ona rodzinę, a dokładniej przenikające się pokolenia.
Następny postój to Grobowce Mingow. Zrobiły na mnie średnie wrażenie, za to były usytuowane w całkiem ciekawej scenerii. Znajdują się tam wszystkie groby cesarzy z tej dynastii od kiedy stolica została przeniesiona do Pekinu.
Gdy jechaliśmy pod Wielki Mur zastanowiło mnie, co to za owoc, którego plantacje ciągle mijalismy. Mimo  że na moją prośbę kierowca zabrał nas na jedną z nich i nawet kupiłam sobie kilka suszonych, to nie mam pojęcia co to jest, a mój angielski, a tym bardziej chiński, nie starczył by zrozumieć tłumaczenie przewodnika.
Przyszedł czas na Wielki Mur. Można go podziwiać conajmniej w 4 miejscach oddalonych od Pekinu maksymalnie o 110km. Najbardziej popularnym jest Badalig. Oznacza to również, że jest strasznie zatłoczony i zrobiony pod turystów (mnóstwo barierek, ułatwień i takich spraw). My wybraliśmy za nasz cel Mutianyu. Mniej zatłoczony, drapieżne górzyste widoki. Co nie znaczy, że brak tu zupełnie infrastruktury dla turystów. Można zamiast dostać się na mur schodami(których było od cholery), to wjechać kolejką linową, a potem zjechać w dół torem bobslejowym. Ja po pewnym czasie wdrapywania się plułam sobie w brodę, że nie wybrałam tej wygodniejszej opcji. Widok na górze był kapitalny! Mur faktycznie wydaje się ciągnąć w nieskonczoność. Z racji zmęczenia podejściem wybrałam krótszą trasę, co potem okazało się męczącym pomsyłem. Nie zawsze krócej znaczy mniej męcząco. Okazało się, że droga, która wybrałam to ciągłe wdrapywanie się po schodach, gdzie druga była całkowicie płaska. Moje uda mi pewnie długo nie wybaczą. Jednak w jednej chwili odzyskałam siły, gdy zahaczając o tę łatwiejszą trasę, zobaczyłam niesamowity obrazek. Przede mną szedł mężczyzna o kulach, który nie miał jednej nogi. Powiedziałam mu, że podziwiam go za to. Krótką rozmowę podsumował jednym stwierdzeniem: Keep going.
Po zwleczeniu się z muru czekał na nas lancz. Ciekawy my, na stole była ruchoma platforma, dzięki której każdy miał dostęp do dania, które się na niej znajdowało. Mi zasmakowała wieprzowina w ciężkim, słodkim sosie. Ale też kurczak, hmmmmm, z pomidorami(?) był niezły. Okazuje się też, że jak jestem glodna to świetnie posługuję się pałeczkami.
W drodze powrotnej mieliśmy okazję zobaczyć jak się produkuje jedwab. A później wzięliśmy udział w lekcji z ceremonii herbaty. Już wiem, że kobieta ma trzymać filizanke jak feniks, a mężczyzna jak smok oraz kiedy herbatę siorbiąc, a kiedy żuć jak gumę. Mam też parę typów, które mi zasmakowaly, więc pewnie kupię sobie przed wyjazdem. Wyprosilam też podjechanie pod stadion olimpijski i.... zabranie nas na masaż stóp po całym dniu. To było coś. Reszta grupy była mi za to wdzięczna. Na początku lekarz medycyny chińskiej nas zbadał, a potem jego studenci zrobili nam masaż leczniczy. Tak, tego było mi trzeba.
Gdy wróciłam do pokoju, to nie było już Urugwajczyków. Szkoda. Za to ich miejsce zajęło dwóch zakreconych gości z Izraela. Szybko się skumaliśmy, więc poszliśmy razem na kolację. Takich kompanów mi było trzeba. Z całym szacunkiem dla Rockera, ale właśnie na to czekałam, na jedzenie z ulicy, a nie modnych restauracji. W jakiejś budce kupiliśmy sobie na wynos wołowinę w takim placku chrupiacym i po piwku.  Jechali przy tym na deskorolce, bo właśnie sobie kupili, a opowiadali mi też o helikopterach zabawkach jakie zamoierzają puszczać w Mongolii. Z przyjemnością słuchałam ich na dziedzińcu naszego hostelu. Wyjdę na ignorantkę, ale nie wiedziałam, że w Izraelu jest obowiązkowa służba wojskowa. Rafael, mimo że jest tylko ode mnie rok starszy to dopiero zacznie studia, bo właśnie skończył służbę jako oficer.
Dosiadł się do nas później Amerykanin. Kopara mi opadła, jak opowiadał o swoim projekcie. Jest artystą, który od kilku lat jeździ do Korei Południowej i Północnej, bo robi o nich dokument. Jego historię o tym, jakie wymyśla podstępy, by móc zobaczyć to co chce, były niesamowite.
Izraelczycy zaproponowali mi wspólną dalszą podróż, ale niestety nie było nam po drodze.

1 komentarz:

  1. Ciesze sie że oprócz pięknych miejsc spotykasz fajnych ludzi . Bo to tak naprawdę oni tworza koloryt tych w2szystkich wspaniałych miejsc. Tak powiedział Twój tetryk

    OdpowiedzUsuń